Arthur C. Clarke        Nienawiść

   Tylko Joey czuwał na pokładzie w chłodnej ciszy przedświtu, gdy z nieba ponad Nową Gwineą wypadł meteor. Joey patrzył, jak meteor pnie się coraz bliżej, aż przeleciał prosto nad nim, rozganiając gwiazdy i rzucając przebiegające pędem przez zatłoczony pokład cienie. Ostre światło ukazało kontury nagiego takielunku, zwiniętych lin, węży do butli z powietrzem, miedzianych hełmów do nurkowania, schludnie ułożonych na noc - a nawet płaską, porośniętą pandanem wysepkę, oddaloną o pół mili. Daleko na południowym zachodzie, nad pustką Pacyfiku, meteor zaczął się rozpryskiwać. Odrywały się od niego rozżarzone kulki, płonąc i topiąc się w ognistym ogonie, który meteor wlókł za sobą kawał drogi po niebie. Gdy znikał z pola widzenia, już dogorywał, ale Joey nie ujrzał samego końca. Wciąż buchając wściekle płomieniem, meteor zanurzył się pod horyzont, jakby pragnął czym prędzej rzucić się w objęcia ukrytego słońca.

   Jeśli sam widok był imponujący, to grobowa cisza wzbudzała niepokój. Joey długo nasłuchiwał, ale nie mógł się doczekać żadnego dźwięku z rozdartego nieba. Gdy wreszcie po kilku minutach usłyszał nie opodal plusk, mimowolnie poderwał się zaskoczony - i zaklął siarczyście, bo przestraszyła go zwyczajna manta. (Chyba niezła sztuka, skoro narobiła tyle hałasu swoim skokiem.) Żaden inny dźwięk nie zmącił już ciszy i wkrótce powrócił sen.

   W swej wąskiej koi tuż za kompresorem Tibor nic nie usłyszał. Tak mocno spał po całodziennej pracy, że zabrakło mu sił nawet na sny - a kiedy już go nawiedziły, nie były to sny, jakich pragnął. W godzinach ciemności, gdy umysł błąkał się po zakamarkach przeszłości, nie zatrzymywał się w ogóle na lubieżnych wspomnieniach. Tibor miał kobiety w Sydney, w Brisbane, w Darwin i na Wyspie Czwartkowej - ale żadnej w snach. Po przebudzeniu w zatęchłej ciszy kajuty nie pamiętał nic prócz kurzu, ognia i krwi zaraz po wtoczeniu się rosyjskich czołgów do Budapesztu. Śnił nie o miłości, lecz o nienawiści.

   Kiedy Nick potrząsał nim na pobudkę, właśnie wymykał się strażnikom na austriackiej granicy. W ciągu kilku sekund przebył dziesięć tysięcy mil do Wielkiej Rafy Koralowej; ziewnął, strzepnął łażące mu po palcach stóp karaluchy i wygramolił się z koi.

   Na śniadanie było, rzecz jasna, to samo co zawsze - ryż, żółwie jaja i konserwa wołowa, a do popicia mocna, słodka herbata. Posiłki, które pichcił Joey, można było chwalić jedynie za to, że były obfite. Tibor zdążył się przyzwyczaić do monotonnej diety; ten i inne niedostatki odbijał sobie na lądzie.

   Ledwie słońce wyjrzało zza horyzontu, kiedy naczynia stały już poskładane w kuchni i lugier podniósł kotwicę. Nick wpadł w dobry humor stojąc przy sterze i odpływając od wysepki; stary szyper wraz ze swą załogą poławiaczy pereł miał wszelkie powody do radości, bo łowisko muszli, na którym właśnie pracowali, było najbogatsze, jakie Tibor widział w życiu. Przy odrobinie szczęścia wypełnią ładownię za dzień lub dwa i popłyną z powrotem na Wyspę Czwartkową z półtonowym zbiorem muszli pod pokładem. A wtedy, jeśli los będzie jeszcze łaskawszy, w diabły rzuci tę śmierdzącą, niebezpieczną robotę i powróci do cywilizowanego świata. Nie miał powodów do narzekania; Grek traktował go bardzo dobrze, udało mu się też znaleźć trochę cennych kamieni po otwarciu muszli. Ale teraz już wiedział, po dziewięciu miesiącach spędzonych na Rafie, dlaczego białych poławiaczy można zliczyć na palcach jednej ręki. Japońce, Kanakowie i tubylcy z okolicznych wysepek jakoś dawali sobie radę - ale cholernie mało Europejczyków.

   Kaszel diesla ucichł, Arafura dobijała do łowiska. Na oko dwie mile dzieliły ich od zielonej, niskiej wyspy, wyraźnie jednak oddzielonej od wody wąską tasiemką oślepiającej plaży. Wyspa nie była wszak niczym innym, jak bezimienną łachą piasku, którą zdołał opanować niewielki lasek, a jej wyłącznymi mieszkańcami były chmary głupich burzyków, które dziurawiły miękkie podłoże niezliczonymi dołkami i nocą straszyły upiornym wrzaskiem.

   Trzech nurków ubierało się w niemal całkowitym milczeniu; każdy wiedział, co robić, i nie marnował czasu. Gdy Tibor zapinał gruby watowany kaftan, Blanco, jego pomocnik, przecierał szybkę hełmu octem, żeby nie zaparowała. Po chwili Tibor schodził już po drabince i dopiero wtedy Blanco nałożył mu na głowę hełm i ołowiany pancerz. Oprócz watowanego kaftana, rozkładającego równo ciężar na ramionach, miał na sobie zwykłe ubranie. W tych ciepłych wodach gumowe skafandry były całkiem zbędne, a hełm działał jak mały dzwon nurkowy, utrzymywany na miejscu pod własnym ciężarem. W razie niebezpieczeństwa można było - przy odrobinie szczęścia - wyśliznąć się spod hełmu i wypłynąć na powierzchnię bez szwanku. Tibor wiedział, jak się to robi, ale sam wolał nie próbować takich sztuczek.

   Ilekroć stawał na ostatnim szczeblu drabinki, z workiem na muszle w jednej ręce i linką ratunkową w drugiej, ta sama myśl przychodziła mu do głowy. Oto zostawia znany mu świat - czy tylko na godzinę, czy na zawsze? Tam na dnie czekało bogactwo i śmierć, jedno i drugie prawdopodobne. Może tym razem będzie to jeszcze jeden dzień zwykłej harówki, jak większość dni w bezbarwnym życiu poławiacza pereł. Ale Tibor widział, jak zginął jeden z jego towarzyszy niedoli, gdy lina zaplątała mu się w śrubę Arafury - widział też wijącego się w konwulsjach innego nurka. W morzu nic nie było bezpieczne ani pewne. Wyzwanie podejmowałeś z otwartymi oczami - a jeśli przegrałeś, płacz na nic się nie zdał.

   Odbił się od drabinki; świat nieba i słońca przestał istnieć. Głowę miał przeciążoną hełmem i musiał pracować ile sił w nogach, żeby utrzymać się w pionowej pozycji. Schodząc na dno, nie widział nic prócz bezkształtnej, niebieskawej mgiełki. Modlił się, żeby Blanco nie wypuszczał linki zbyt szybko. Połykał ślinę i chrząkał, by przedmuchać pod wpływem wzrastającego ciśnienia uszy; prawe "strzyknęło" niemal natychmiast, w lewym zaś potęgował się kłujący, nieznośny ból, który dawał mu się we znaki już od kilku dni. Wepchnął rękę pod hełm, zacisnął nos i dmuchnął z całej siły. W głowie poczuł gwałtowny, bezdźwięczny wybuch i ból natychmiast ustąpił. Tego dnia nie będzie mu już dokuczał.

   Tibor dotknął dna, zanim je zobaczył. Pole widzenia miał bardzo ograniczone, nie mógł bowiem schylać się, bo woda nalałaby mu się do hełmu. Mógł rozglądać się na boki, ale nie patrzeć tuż pod nogi. To, co widział, uspokoiło go swą ponurą monotonią- lekko pofałdowane, muliste dno, znikające z oczu w odległości dziesięciu stóp. Tuż obok, po lewej stronie, mała rybka skubała kawałek korala o wielkości i kształcie damskiego wachlarza. To wszystko; za grosz piękna, żadnego podwodnego raju. Ale były tu pieniądze, i tylko to się liczyło.

   Linka delikatnie szarpnęła, gdy lugier rozpoczął dryfowanie burtą do przodu przez łowisko, i Tibor ruszył przed siebie sprężynowym, powolnym krokiem, jaki wymuszała nieważkość i opór wody. Jako nurek numer dwa, Tibor pracował od dziobu; pośrodku szedł jeszcze mało doświadczony Stephen, a pod rufą główny nurek, Billy. Rzadko widzieli się podczas pracy; każdy miał swój pas do przeczesania, wyznaczony dryfem Arafury. Jedynie w najdalszych punktach swoich bocznych wypadów dostrzegali niekiedy majaczącą ve mgle sylwetkę kolegi.

   Tylko doświadczone oko potrafiło wypatrzyć muszle spod kamuflażu alg i wodorostów, ale bywało i tak, że mięczaki same zdradzały swoją obecność. Czując drgania spowodowane ruchem zbliżającego się nurka, zamykały się raptownie - i wtedy następowało dostrzegalne przez ułamek sekundy na szarym tle perłowe mignięcie. Ale i wówczas udawało im się uciec, bo dryfujący statek mógł odciągnąć nurka, nim ten zdołał pochwycić znajdującą się już niemal w zasięgu ręki zdobycz. We wczesnym okresie terminowania Tiborowi wymknęło się sporo pokaźnych "srebrnych ust", z których każde mogły przecież zawierać najcudowniejszą perłę. Przynajmniej tak sobie wyobrażał, póki nie wypalił się w nim zachwyt nad tym zawodem i gdy zrozumiał, że perły są tak rzadkie, że nie warto sobie zawracać nimi głowy. Najcenniejszy wyłowiony przez niego okaz został sprzedany za pięćdziesiąt sześć dolarów, a udany jednodniowy zbiór samych muszli wart był więcej. Gdyby cały interes zależał od pereł, a nie macicy, wszyscy już dawno poszliby z torbami.

   Poczucie czasu nie istniało w tym przyćmionym świecie. Szedłeś pod niewidocznym, dryfującym statkiem, w uszach dudnił ci warkot kompresora, a przed oczami przepływała zielonkawa mgła. Raz po raz wypatrywałeś muszlę, odrywałeś ją od dna i wrzucałeś do worka. Jeśli ci szczęście dopisało, nazbierało się z tego dwa tuziny podczas jednego dryfu przez łowisko; innym razem wypływałeś z pustym workiem.

   Nie lekceważyłeś niebezpieczeństwa, ale też nie bałeś się na zapas. Naprawdę groźne były rzeczy tak proste i banalne jak poplątane węże aparatów i linki ratunkowe - nie żadne rekiny, strzępiele czy ośmiornice. Rekiny czmychały na widok bąbelków powietrza, a w całej swej podwodnej karierze Tibor widział tylko jedną ośmiornicę, ale za to rozpiętości dwóch stóp. Owszem, ze strzępielami nie było żartów, bo potrafiły połknąć nurka za jednym zamachem, gdy im dokuczał głód. Ale prawdopodobieństwo takiego spotkania na tej płaskiej, jałowej równinie było nikłe; brakowało tu kolorowych jaskiń, w których znalazłyby kryjówki.

   Nie doznałby więc tak ogromnego szoku, gdyby ta jednostajna, płaska szarość nie uśpiła jego czujności. Dopiero co szedł pewnie ku niedosiężnej ścianie mgły, która cofała się, w miarę jak on się przybliżał, aż tu nagle, bez żadnego ostrzeżenia, drogę zastąpiła mu jego osobista zmora.

   Tibor nie cierpiał pająków, a w morzu żył pewien potwór, jakby stworzony tylko po to, by podsycać tę fobię. Wprawdzie nie stanął dotychczas oko w oko z japońskim krabem pajęczym, a na samą myśl o takim spotkaniu ciarki przechodziły mu po plecach, wiedział jednak, że ten stwór o długich, cienkich nogach osiąga dwanaście stóp szerokości. To, że był niegroźny, nie miało żadnego znaczenia; pająk wielkości człowieka po prostu nie miał prawa istnieć.

   Na widok tej sieci wąskich, wieloczłonowych nóg, która raptem wyłoniła się z wszechogarniającej szarości, Tibor zaczął wrzeszczeć w panicznym strachu. Musiał bezwiednie szarpnąć linką, bo Blanco zareagował natychmiast, z wyczuciem doskonałego pomocnika. Hełm wciąż dudnił echem przeraźliwego krzyku, gdy Tibor poczuł, że odrywa się od dna, unosi ku światłu, powietrzu - i przytomności umysłu. Wynurzając się na powierzchnię, pojął całą niedorzeczność i głupotę swojej pomyłki, i powoli przychodził do siebie. Ale był jeszcze tak roztrzęsiony, kiedy Blanco zdejmował mu hełm, że przez długą chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa.

   - Co się tu dzieje, do jasnej cholery? - krzyknął Nick. Nikomu już nie chce się pracować?

   Wtedy dopiero Tibor zorientował się, że nie tylko on wypłynął na powierzchnię. Stephen siedział na pokładzie i jakby nigdy nic palił papierosa. Pracującego pod rufą nurka, który chyba nie wiedział, o co chodzi, też wyciągał chcąc nie chcąc pomocnik, bo Arafura spuściła kotwicę i wszelkie ~ prace wstrzymano do wyjaśnienia sprawy.

   - Tam leży jakiś wrak - powiedział Tibor. - Wlazłem prosto na niego. Widziałem tylko plątaninę kabli i prętów.

   Zły był na siebie, bo na samo wspomnienie zaczął znowu dygotać.

   - Nie wiem, czy to powód, żeby się trząść jak galareta burknął Nick. Tibor też nie wiedział. Tu, na wypalonym słońcem pokładzie, nie dało się wytłumaczyć, dlaczego widok drutów miałby wzbudzać śmiertelną trwogę.

   - Omal nie zaplątałem się w jakieś żelastwo - skłamał. Blanco odciągnął mnie w ostatniej chwili.

   - Hm! - mruknął Nick, wyraźnie nie przekonany. W każdym razie to nie jest wrak statku - dodał wskazując na środkowego nurka. - Steve widział tylko kupę lin i jakąś szmatę, chyba gruby nylon. Wygląda mi na spadochron.

   Stary Grek z obrzydzeniem spojrzał na zaśliniony niedopałek cygara i wypstryknął go za burtę. - Jak tylko wypłynie Billy, zejdziemy jeszcze raz i zobaczymy, jakie licho tam siedzi. Może coś się na tym zarobi - pamiętacie, jakie szczęście miał Jo Chambers.

   Tibor pamiętał; historia to odbiła się echem na całej długości Wielkiej Rafy Koralowej. Jo był rybakiem samotnikiem, który w ostatnich miesiącach wojny natknął się na DC-; na płyciźnie kilka mil od wybrzeży Queensland. Po nadludzkim wysiłku ratowania samolotu w pojedynkę włamał się do kadłuba i zaczął rozładowywać skrzynie z gwintownikami i matrycami, doskonale zabezpieczonymi tłustym pergaminem. Przez pewien czas prowadził kwitnący interes importowy, ale niebawem na jego ślad natrafiła policja i chcąc nie chcąc musiał wyjawić źródło swego zaopatrzenia; australijscy gliniarze mają wyjątkowy dar przekonywania ludzi.

   Dopiero wtedy, po całych tygodniach morderczej pracy pod wodą, Jo dowiedział się, co znajdowało się w bagażu DC-; oprócz wartego nędznych kilkaset funtów narzędzi, które rozprzedawał po fabryczkach i warsztatach na kontynencie. Wielkie drewniane skrzynie, których nie zdążył już otworzyć, zawierały tygodniową wypłatę dla stacjonujących na Pacyfiku wojsk amerykańskich - większość gotówki w złotych monetach dwudziestodolarowych.

   Tutaj nie ma co marzyć o takim szczęściu - pomyślał Tibor, schodząc znów pod wodę; ale samolot - lub cokolwiek tam leżało - mógł zawierać cenne przyrządy, a za jego odkrycie należała im się nagroda. Poza tym był dłużny samemu sobie; chciał dokładnie zobaczyć, co napędziło mu tyle strachu.

   Po dziesięciu minutach wiedział już, że nie był to samolot. Zupełnie nie ten kształt i za małe rozmiary - tylko około dwudziestu stóp długości i dwa razy mniej szerokości. Tu i ówdzie na zwężającym się łagodnie kadłubie znajdowały się włazy i maleńkie luki, przez które wyzierały na świat nieznane instrumenty. Nie widać było większych uszkodzeń, choć jeden koniec jakby stopił się pod wpływem potężnej temperatury. Z drugiego końca wyrastał las anten, z których wszystkie powyginały się lub złamały od zderzenia z wodą. Nawet teraz do złudzenia przypominały nogi ogromnego owada.

   Tibor nie był idiotą; od razu domyślił się, z czym ma do czynienia. Pozostała tylko jedna zagadka, którą rozwiązał z dziecinną łatwością. Na pokrywach włazów dostrzegł na wpół zatarte, sczerniałe od gorąca słowa. Pisane były cyrylicą, a Tibor dostatecznie znał rosyjski, by zrozumieć, że odnoszą się do zasilania i układów ciśnieniowych.

   - Chłopcy zgubili sputnik - powiedział do siebie z satysfakcją. Domyślał się, co zaszło; sputnik wodował za szybko i w złym miejscu. Przy jednym końcu pałętały się nędzne resztki komór pływających; pękł jak balon przy zderzeniu z wodą i wehikuł poszedł na dno jak kamień. Joey'emu należą się przeprosiny od załogi Arafury, wcale nie pił grogu. To, co na jego oczach płonęło wśród gwiazd, było zapewne rakietą nośną, która po oddzieleniu się ładunku wpadła na ślepo z powrotem do atmosfery ziemskiej.

   Tibor długo krążył po dnie morskim, z kolanami ugiętymi w charakterystycznym dla nurków przysiadzie, przyglądając się temu kosmicznemu stworowi uwięzionemu teraz w obcym żywiole. Głowa pękała mu od na wpół przemyślanych pomysłów, z których żaden jeszcze nie zarysował się ostro jako plan działania. Już mu nie zależało na nagrodzie; o wiele bardziej liczyła się szansa zemsty. Oto miał przed sobą jedno z najdumniejszych osiągnięć sowieckiej technologii-a on, Szabo Tibor, rodem z Budapesztu, był jedynym człowiekiem, który o tym wiedział.

   Musi być jakiś sposób wykorzystania sposobności - pognębienia kraju i sprawy, do których czuł tak zapiekłą nienawiść. W godzinach półsnu nad ranem rzadko był świadom tego uczucia, a jeszcze rzadziej zastanawiał się nad jego prawdziwą przyczyną. Tutaj, w samotnym świecie morza i nieba, wśród parujących, porośniętych zaroślami mangrowymi bajecznych wysepek koralowych, nic nie przywodziło na myśl przeszłości. Jednak nigdy nie zdołał od niej uciec, a bywało, że w jego duszy budziły się demony i wzniecały dziki szał gniewu albo złośliwą, próżną chęć niszczenia. Do tej pory miał wyjątkowe szczęście; nikogo nie zabił. Ale nadejdzie dzień...

   Niespokojne szarpnięcie Blanca wyrwało go z marzeń o zemście. Dał pomocnikowi sygnał, że nie ma powodu do niepokoju, i zabrał się do badania kapsuły. Ile ważyła? Czy łatwo dałoby się ją oderwać od dna? Musiał odpowiedzieć sobie na wiele pytań, zanim obmyśli konkretny plan.

   Oparł się całym ciałem na karbowanej, metalowej ścianie i pchnął ostrożnie. Próba się powiodła; kapsuła wyraźnie zakołysała się na dnie. Może dałoby się ją podnieść, nawet przy pomocy tych nielicznych narzędzi, które mieli na pokładzie Arafury. Sputnik był chyba lżejszy, niż na to wyglądał.

   Tibor przyłożył hełm do gładkiej części kadłuba i wytężył słuch. Nie zdziwiłby się, gdyby usłyszał jakieś mechaniczne odgłosy, na przykład warkot silników elektrycznych. A tu głucha cisza. Rękojeścią noża stukał o metal, próbując ocenić jego grubość i znaleźć słabsze miejsca. Za trzecim razem próba się powiodła; ale rezultat był zgoła inny, niż się spodziewał.

   Szaleńczym, desperackim łomotem kapsuła wystukała mu odpowiedź.

   Do tej chwili Tiborowi nawet się nie śniło, że w środku może być człowiek; kapsuła wydawała się za mała. Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że przecież nie ma do czynienia ze zwykłym samolotem; dość było tu miejsca na małą kabinę ciśnieniową, w której gotowy do poświęceń astronauta wytrzymać mógł kilka godzin.

   Niczym w kalejdoskopie, gdzie w mgnieniu oka zmienia się całkowicie wzór, na wpół dojrzałe w duszy Tibora zamiary rozpłynęły się, by skrystalizować w zupełnie nowym kształcie. Za grubą szybą hełmu oblizał powoli wargi. Gdyby zobaczył go teraz Nick, zastanowiłby się - jak nieraz w przeszłości czy jego nurek Numer Dwa jest całkiem zdrowy na umyśle. Bezpowrotnie pierzchły mgliste zamiary odległej, bezosobowej zemsty na czymś tak abstrakcyjnym jak naród lub maszyna; teraz będzie jeden na jednego.







   - Chyba się bardzo nie spieszyłeś - powiedział Nick. No i co znalazłeś?

   - Ruski wrak - odpowiedział Tibor. - Sputnik czy coś w tym rodzaju. Jeśli owiniemy wokół niego linę, chyba da się go oderwać od dna. Ale jest za ciężki, żeby go wyciągnąć na pokład.

   Nick w zamyśleniu żuł nieodłączne cygaro. Staremu szyprowi nie dawała spokoju jedna rzecz, o której Tibor nie pomyślał. Jeśli dojdzie tu do akcji ratowania wraka, wszyscy zaraz się dowiedzą gdzie dryfuje Arafara. A gdy wieść dotrze do Wyspy Czwartkowej, jego prywatne łowisko muszli diabli wezmą.

   Trzeba siedzieć cicho albo samemu wyholować to dziadostwo i nikomu nie pisnąć słowa, skąd się wzięło. Tak czy owak, wyglądało na to, że będą mieli z tego więcej zmartwienia niż pożytku. Nick, jak wielu Australijczyków, żywił głęboką nieufność wobec wszelkiej władzy i już miał pewność, że za cały kłopot nie dostanie nic oprócz uprzejmego listu z podziękowaniem.

   - Chłopcy nie chcą się w to bawić - powiedział. - Myślą, że to bomba. Wolą nie ruszać.

   - Mogą spać spokojnie - odparł Tibor. - Ja się tym zajmę.

   Starał się mówić normalnym, spokojnym głosem, ale było to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Jeżeli inni poławiacze też słyszeli walenie z kapsuły, jego plany szlag trafi. Wskazał na wysepkę, która wspaniałą zielenią odcinała się od błękitnego nieba.

   - Mamy jedno wyjście. Jeżeli dźwigniemy wrak dwie stopy od dna, można go będzie zaciągnąć pod brzeg. Z płytkiej wody wywleczemy go na plażę. Użyjemy szalup i może damy radę zaczepić blok i wyciąg na jednym z tych drzew.

   Nick przyjął pomysł Tibora bez entuzjazmu. Wątpił, czy uda im się przeciągnąć sputnik przez rafę, nawet po zawietrznej stronie wyspy, ale za wszelką cenę chciał zepchnąć wrak z łowiska; można zawsze porzucić go w innym miejscu, zaznaczyć boją i przypisać sobie wszelkie zasługi.

   - Dobra - powiedział. - Schodź. Ta dwucalowa lina jest najmocniejsza, jaką mamy - powinna wytrzymać. I nie siedź tam cały boży dzień; i tak zmarnowaliśmy już dużo czasu.

   Tibor wcale nie miał zamiaru marudzić cały dzień. Sześć godzin wystarczy w zupełności. To była pierwsza informacja, jaką odczytał z sygnałów zza ściany kapsuły.

   Szkoda, że nie mógł słyszeć głosu Rosjanina; ale Rosjanin słyszał jego, a to się bardziej liczyło. Gdy przyłożył hełm do metalu i krzyczał, większość słów docierała do celu. Póki co, prowadził przyjacielską pogawędkę; Tibor nie chciał od razu odkrywać kart, zanim nie nadejdzie odpowiedni psychologiczny moment.

   Najpierw trzeba było ustalić kod - jedno uderzenie na "tak", dwa na "nie". Potem już wystarczyło odpowiednio formułować pytania, a z czasem każdą myśl i informację dało się przekazać za pomocą tych dwóch sygnałów. Tibor miałby znacznie bardziej utrudnione zadanie, gdyby musiał dukać po rosyjsku; ucieszył się, ale i nie zdziwił, gdy się okazało, że uwięziony pilot znakomicie rozumie po angielsku.

   W kapsule wystarczało powietrza na jeszcze pięć godzin; pilotowi nic się nie stało; tak, Rosjanie wiedzieli, gdzie wylądował. Ostatnia odpowiedź zastanowiła Tibora. Może pilot kłamał, ale równie dobrze mógł mówić prawdę. Nie udał się, rzecz jasna, planowy powrót na Ziemię, ale statki wspierające na pewno zlokalizowały punkt lądowania - z jaką dokładnością, nie miał zielonego pojęcia. Ale co go to obchodziło? Nie mogli tu dotrzeć wcześniej niż za kilka dni, nawet gdyby wtargnęli prosto na australijskie wody terytorialne bez zezwolenia Canberry. Był panem sytuacji; cała potęga ZSRR nie zdoła pokrzyżować mu planów - do czasu, kiedy już będzie o wiele za późno.

   Ciężka lina opadła w zwojach na dno morza, wzbijając tuman mułu, który snuł się jak dym z leniwym prądem. Słońce stało teraz wysoko na niebie i podwodnego świata nie spowijał już szary, przygnębiający półmrok. Dno było bezbarwne, ale jasne, a widoczność wzrosła do niemal piętnastu stóp. Po raz pierwszy Tibor ujrzał kapsułę w całej okazałości. Zbudowana z myślą o warunkach obcych zwykłemu doświadczeniu, wyglądała tak osobliwie, że nienawykłe oko buntowało się przeciw jej poronionym kształtom. Próżno było szukać tu przodu i tyłu; nie sposób określić, którą stroną zwracała się w kierunku lotu po swej orbicie.

   Tibor przyłożył hełm do ściany i wrzeszczał.

   - Już jestem. Słyszysz mnie?

   Puk.

   - Mam linę i zaraz przywiążę ją do sznurów spadochronu. Jesteśmy trzy kilometry od wyspy, i jak tylko cię mocno uwiążemy, ruszymy do brzegu. Nie da się wyciągnąć cię na statek naszym sprzętem. Spróbujemy cię doholować do plaży. Rozumiesz?

   Puk.

   Szybko się uwinął z umocowaniem liny; teraz trzeba było oddalić się, zanim Arafura zacznie ciągnąć. Ale najpierw musiał zrobić jedną ważną rzecz.

   - Halo! - krzyknął. - Przywiązałem już linę. Za chwilę cię podniesiemy. Słyszysz mnie?

   Puk.

   - No to słuchaj, co ci mam do powiedzenia. Nie masz żadnych szans na przeżycie. O to się też postarałem. Puk, puk.

   - Zostało ci pięć godzin życia. Mój brat jeszcze dłużej się męczył, jak wszedł na wasze pole minowe. Rozumiesz? Jestem z Budapesztu. Nie cierpię ciebie, twojego kraju i waszej ideologii. Zabraliście mi dom, rodzinę, a z moich rodaków zrobiliście niewolników. Szkoda, że nie widzę teraz twojej twarzy - chciałbym patrzeć, jak umierasz, tak jak patrzyłem na śmierć Theo. W pół drogi do wyspy ta lina pęknie dokładnie tam, gdzie ją przed chwilą naciąłem. Wtedy wrócę tu i przywiążę nową, która też pęknie. A ty siedź i czekaj, aż rąbniesz o dno.

   Tibor przerwał, roztrzęsiony i wyczerpany gwałtownością swojego wybuchu. Nie było miejsca na logikę lub rozsądek w tym orgazmie nienawiści; nie po to zamilkł, by się zastanowić, bo nie miał na tyle odwagi. Jednak gdzieś głęboko, w ciemnych zakamarkach duszy, gorzka prawda torowała sobie drogę do światła świadomości.

   To nie Rosjan nienawidził, mimo ogromu zła, które wyrządzili. Nie znosił samego siebie, bo sam był jeszcze gorszy od nich. Miał na własnych rękach krew Theo i dziesięciu tysięcy rodaków. Nikt wszak nie był lepszym od niego komunistą, nikt gorliwiej nie chłonął moskiewskiej propagandy. W szkole i na uczelni pierwszy rwał się do nagonki i denuncjowania "zdrajców". (Ilu ich posłał do łagrów i do miejsc tortur AVO?) Kiedy przejrzał na oczy, było już o wiele za późno; a nawet wtedy nie walczył, tylko zbiegł.

   Uciekał przez świat przed własną winą; a narkotyki, niebezpieczeństwo i rozpusta pomagały mu zapomnieć przeszłość. Jedyną przyjemność w życiu znajdował w beznamiętnych objęciach, do których lgnął tak zapamiętale, ilekroć stanął na zamieszkanym lądzie, lecz jego obecna kondycja świadczyła, że mu to już nie wystarczało. Jeśli posiadał teraz moc zadawania śmierci, to tylko dlatego, że sam przybył tu, by ją odnaleźć.

   Z kapsuły nie dochodził żaden dźwięk; ta cisza zdawała się wyrażać pogardę i drwinę. Tibor z wściekłością walił rękojeścią noża w ścianę.

   - Słyszałeś, co ci mówiłem? Słyszałeś wszystko?

   Cisza.

   - Niech cię diabli! Dobrze wiem, że słuchasz! Jeśli natychmiast nie odpowiesz, zrobię dziurę i wpuszczę ci wodę. Wierzył, że da się to zrobić ostrzem noża. Ale byłoby to najgorszym wyjściem z sytuacji; wszak nie o taki szybki i łatwy koniec mu chodziło.

   Wciąż cisza; może Rosjanin stracił przytomność. Tibor miał nadzieję, że nie, ale już nie było sensu dłużej czekać. Wściekle uderzył w kapsułę na pożegnanie i dał znak pomocnikowi.

   Nick czekał na niego z wiadomościami.

   - Radio już skrzeczy - powiedział. - Ruski proszą wszystkich o poszukiwanie ich rakiety. Mówią, że powinna znajdować się gdzieś u wybrzeży Queensland. Chyba im bardzo na niej zależy.

   - Nic więcej nie mówili? - spytał z niepokojem Tibor.

   - Nic ciekawego. Że niby dwa razy okrążyła Księżyc.

   - I to wszystko?

   - Nic więcej nie pamiętam. Było trochę uczonej paplaniny, ale to nie mój łeb.

   Nic nowego pod słońcem; starym zwyczajem, Rosjanie za wszelką cenę chcieli utrzymać w tajemnicy nieudany eksperyment.

   - Zawiadomiłeś wyspę, że natrafiliśmy na rakietę?

   - Zwariowałeś? A zresztą i tak radio wysiadło, więc nie ma o czym mówić. Dobrze związałeś linę?

   - Tak. Zobaczymy, czy da się podnieść wrak z dna. Przywiązana drugim końcem lina natychmiast się napięła. Wprawdzie morze było spokojne, jednak lekka fala kołysała statkiem o dziesięć do piętnastu stopni. Z każdą falą okrężnice podnosiły się o parę stóp i opadały z powrotem. To dawało udźwig kilku ton, manewr ten jednak należało przeprowadzić z wyczuciem.

   Zatrzeszczało drewno, jęknęła lina i Tibor zląkł się w pierwszej chwili, że puści za wcześnie. Ale wytrzymała i ciężar się poddał. Na drugiej fali znowu uniósł się trochę, na trzeciej jeszcze bardziej. Wreszcie kapsuła na dobre oderwała się od dna, a Arafura przechyliła się lekko na lewą burtę.

   - Jazda! - powiedział Nick stając za sterem. - Może pociągniemy go ze dwie mile, zanim znów siądzie.

   Lugier ruszył z wolna w kierunku wyspy, dźwigając ukryty pod sobą ciężar. Opierając się na nadburciu i wystawiając do słońca przemoczone do suchej nitki ubranie, Tibor poczuł ulgę - po raz pierwszy od ilu miesięcy? Nawet ogień nienawiści przestał palić mu duszę. Kto wie, czy nie było to - podobnie jak miłość - pragnienie, którego nie sposób zaspokoić; ale przynajmniej na chwilę przestało mu doskwierać.

   Nadal trwał w swoim postanowieniu; nieubłaganie zbliżała się godzina odwetu, i nie miał zamiaru zmarnować podsuniętej mu tak dziwnym, tak cudownym zrządzeniem losu sposobności. Krew domagała się krwi, i wreszcie nawiedzające go upiory zasną na zawsze. Ale żywił też niejasne współczucie, czy nawet litość, dla tego obcego człowieka, poprzez którego miał teraz wziąć odwet na dzisiejszych wrogach, a niegdysiejszych przyjaciołach. Pozbawiał ich czegoś ponad jedno ludzkie życie - bo cóż wart był jeden człowiek, choćby i najlepiej wykształcony naukowiec, dla Rosjan? Pozbawiał ich potęgi, prestiżu i wiedzy - wartości, które cenili najwyżej.

   Zaczął się niepokoić, gdy w dwie trzecie drogi do wyspy lina jeszcze nie pękła. Pozostały cztery godziny, ale to o wiele za długo. Po raz pierwszy naszły go obawy, że cały misterny plan może nie wypalić, a nawet obrócić się przeciwko niemu. Co będzie, jeśli Nick mimo wszystko zdoła wyciągnąć kapsułę na plażę przed czasem?

   Z brzdękiem, od którego zatrząsł się cały statek, lina wężowymi splotami wyskoczyła na powierzchnię, pryskając wodą na wszystkie strony.

   - Powinienem był się domyślić - burknął Nick. - Wrak właśnie zaczął obijać się o dno. Zejdziesz jeszcze raz czy mam posłać któregoś z chłopców?

   - Poradzę sobie - odparł pospiesznie Tibor. - I zrobię to szybciej niż oni.

   Mówił prawdę, ale aż dwadzieścia minut stracił na odszukanie kapsuły. Arafurę zniosło już kawał drogi, zanim Nick zdążył zgasić silnik, i w pewnej chwili Tibor zwątpił, czy uda mu się odnaleźć cenną zgubę. Przeczesywał dno szerokimi łukami, i dopiero kiedy przypadkiem zaplątał się we wleczony przez sputnik spadochron, poszukiwanie dobiegło końca. Płachty czaszy pulsowały w leniwym prądzie niczym jakiś pokraczny, wstrętny stwór morski - ale Tibor już nie lękał się niczego prócz własnej klęski. Na widok majaczącej nie opodal białej masy tętno zabiło mu nieco żwawiej.

   Kapsuła była odrapana i oblepiona mułem, ale nie wyglądała na uszkodzoną. Leżała teraz na boku i przypominała bardziej przewróconą ogromną bańkę na mleko. Pasażera musiało nieźle wytrząść, ale skoro przetrwał upadek z samego Księżyca, miał z pewnością dobrze zabezpieczoną kabinę i nic mu się jeszcze nie stało. Tibor nie dopuszczał innej myśli; szkoda byłoby zmarnować pozostałe trzy godziny.

   Jeszcze raz przyłożył zaśniedziały, miedziany hełm do już nie tak lśniącego metalu kapsuły.

   - Halo! - krzyczał. - Słyszysz mnie?

   Może Rosjanin będzie chciał pokrzyżować mu szyki nie dając znaku życia, ale tego nie wytrzymałyby nerwy chyba nawet najtwardszego człowieka. Tibor się nie mylił; niemal natychmiast usłyszał w odpowiedzi jedno ostre uderzenie.

   - Cieszę się, że żyjesz - zawołał. - Wszystko idzie tak, jak ci mówiłem, chociaż będę musiał chyba trochę głębiej naciąć linę.

   Kapsuła nie odpowiedziała. Już więcej się nie odezwała, mimo że Tibor stukał zaciekle po drugim holu - i trzecim. Ale wtedy już stracił wszelką nadzieję, musieli bowiem na dwie godziny przerwać akcję, żeby przeczekać szkwał, a czas upłynął, na długo zanim Tibor po raz ostatni zszedł pod wodę. Był niepocieszony, bo zamierzał powiedzieć parę słów na pożegnanie. I tak wykrzyczał, co miał do powiedzenia, wiedząc, że niepotrzebnie zdziera sobie gardło.

   Wczesnym popołudniem Arafura podpłynęła na najbliższą możliwą odległość do brzegu. Miała pod sobą tylko kilka stóp wody, a odpływ jeszcze trwał. Kapsuła osiadła na mieliźnie, wyłaniając się na powierzchnię spośród fal. Nie dało się już ruszyć jej ani na piędź; utknęła na dobre i dopiero przypływ mógł ją uwolnić.

   Nick okiem eksperta ocenił sytuację.

   - Dziś mamy odpływ na sześć stóp - powiedział. - Przy najniższym stanie wody wrak będzie zanurzony tylko na dwie stopy w tym miejscu. Dostaniemy się do niego łodziami.

   Czekali nie opodal mielizny, aż opadnie słońce i woda. Radio bez przerwy nadawało komunikaty z poszukiwań, które odbywały się już coraz bliżej, ale jeszcze w bezpiecznej odległości. Pod wieczór prawie cała kapsuła wynurzyła się ponad lustro wody; załoga podpłynęła do niej łodzią z wyraźną niechęcią, którą podzielał, wbrew własnej woli, również Tibor.

   - Z boku są drzwi - krzyknął nagle Nick. - O rany! Czy tam może ktoś być?

   - Czemu nie? - odrzekł Tibor usiłując, niezbyt skutecznie, zachować spokój. Nick spojrzał na niego podejrzliwie. Jego nurek zachowywał się dziwnie przez cały dzień, ale nie miał zamiaru pytać się, co go gryzie. W tej części świata człowiek szybko się uczył pilnować własnego nosa.

   Łódź, kołysząc się lekko na niewielkiej fali, podpłynęła burtą do kapsuły. Nick wychylił się, chwycił za kikut jednej z połamanych anten i z kocią zwinnością wspiął się po zaokrąglonej metalowej ścianie. Tibor nie ruszył się z miejsca, tylko w osłupieniu patrzył, jak Nick bada zamknięcie włazu.

   - Jeżeli zamek się nie zablokował, musi być jakiś sposób otwarcia tych drzwi od zewnątrz - mruczał Grek. - Jak trzeba specjalnych narzędzi, to jesteśmy załatwieni.

   Jego obawy okazały się bezpodstawne. Słowo "Otwarte" wyryte było w dziesięciu językach wokół ukrytej we wgłębieniu dźwigni i kilka sekund wystarczyło, aby wydedukować, jak działa system. Gdy powietrze z sykiem wydostało się na zewnątrz, Nick skrzywił się i nagle zbladł. Spojrzał na Tibora, jakby szukając wsparcia, ale Tibor unikał jego wzroku. Z ociąganiem Nick wsunął się do kapsuły.

   Długo nie wychodził. Zrazu dochodziły ze środka stłumione stuki i uderzenia, po czym usłyszeli wiązankę dwujęzycznych bluźnierstw. I nagle zapadła głucha, trwająca całą wieczność cisza.

   Kiedy wreszcie w drzwiach ukazała się głowa Nicka, jego czerstwa, smagła od wiatru twarz była szara i zlana łzami. Na ten niewiarygodny widok Tibora nagle opanowało złowieszcze przeczucie. Wiedział, że stało się coś potwornego, ale jego zdrętwiały umysł nie potrafił jeszcze odgadnąć prawdy. Prawda ukazała się jego oczom, gdy Nick zbliżył się niosąc na rękach nieruchomą postać, nie większą od dużych rozmiarów lalki.

   Gdy Blanco przejmował ciężar od szypra, Tibor skulił się przy rufie. Na widok zastygłej, woskowej twarzy poczuł, jak lodowate szpony zaciskają mu się nie tylko na sercu, ale i w lędźwiach. W jednej chwili nienawiść i żądza umarły w nim na zawsze, gdy poznał cenę odwetu.

   Nieżywa astronautka wyglądała chyba piękniej po śmierci niż za życia; mimo filigranowej budowy, musiała być bardzo wytrzymała i świetnie wyszkolona, by zakwalifikować się do tej misji. Leżąc tak u jego stóp, nie była dlań ani Rosjanką, ani pierwszym człowiekiem, który ujrzał drugą stronę Księżyca, lecz jedynie dziewczyną, którą on zabił.

   Z oddali dochodziły słowa Nicka.

   - Trzymała to w ręku - powiedział drżącym głosem. Ściskała tak mocno, że ledwie udało mi się to wyjąć.

   Tibor nie zważał już na słowa szypra i nawet nie spojrzał na szpulkę taśmy, którą Nick trzymał na wyciągniętej dłoni. Nie mógł się domyślić w tej obezwładniającej chwili, że Furie miały dopiero przypuścić szturm na jego duszę - i że niebawem cały świat usłyszy oskarżycielski głos zza grobu, naznaczający go piętnem hańby, jakiej nie ściągnął na siebie nikt po Kainie.

przekład : Zbigniew Kański

    powrót